czym dla mnie jest hairoutine

Powrót do blogosfery, albo może lepiej “influorosfery” po kilku miesiącach nieaktywności był dla mnie ogromnym szokiem (można by powiedzieć termicznym). To, w jakim tempie rozwija się internetowy świat momentami mrozi mi krew w żyłach. Z jednej strony jest to ekscytujące, z drugiej natomiast sprawia, że mam ochotę powyłączać wszystkie media społecznościowe i żyć w błogiej sielance i nieświadomości na temat tego, co dzieje się w sieci.

Nie zrozumcie mnie źle, ale widok początkujących blogerek biegnących po trupach do celu, zwyczajnie zniechęca mnie do uczestniczenia w tym dziwnym i groteskowym wyścigu szczurów. Inaczej nie da się tego nazwać. Jest to wyścig szczurów. O to, kto najszybciej zrecenzuje dany kosmetyk, kto odkryje nowość, kto dostanie collab czy darmoszkę (nazywaną współcześnie [jak się niedawno dowiedziałam] “paczuszką PR”)… Widok ludzi kolekcjonujących kolosalne ilości kosmetyków, których nawet nie zdążą zużyć przed upływem terminu zdatności przeraża mnie najbardziej, dlatego w dzisiejszym, nieco odstającym od reszty artykule chciałabym opowiedzieć Wam, czym dla mnie jest ten blog. I nakreślić, dlaczego stoi on w wyraźnej opozycji do tego, co w dużej mierze poznaliście dotychczas…

Za górami, za lasami istnieje społeczność wyjątkowo inteligentnych ludzi. Pionierów w dziedzinie świadomego piękna, których misją (i niejednokrotnie również pracą) jest kwestionowanie tego, co kładziemy na swoją skórę. Analizowanie składów – początkowo produktów do włosów, a następnie każdego innego kosmetyku – w moim domu, to mój sposób na tworzenie iluzji kontroli. Iluzji, ponieważ każdy twardo stąpający człowiek po ziemi wie, że już samo oddychanie powietrzem w Polsce gwarantuje nowotwory i problemy zdrowotne, a co dopiero jakiś przypadkowy zaakceptowany składnik, którego nie zatwierdzają w innych częściach Unii Europejskiej.

Próba utrzymania kontroli spowodowała także, że wyjątkowo uparcie praktykuję domowe metody pielęgnacji, odrzucając tym samym kuszące kolorem, zapachem i ceną propozycje masowej produkcji. Moja św. pamięci babcia była żywym przykładem na to, że to, jak wyglądamy i jak się czujemy w dużej mierze zależy nie od tego, co nakładamy na nasze ciało, a raczej od tego, co jemy i jaki tryb życia prowadzimy. Biotechnologia surowców i tworzenie innowacyjnych składników w oparciu o zrównoważony rozwój są niezwykle ważne, ale nie możemy zapominać jak wiele możemy nadal nauczyć się od praktyk stosowanych przez naszych przodków. Znajomość ziół, roślin i właściwości innych naturalnych składników są wciąż tak samo istotne jak za dnia, kiedy je wynaleziono. Moim celem jest równoczesne korzystanie z dobrodziejstw antyku i współczesności.

Kiedy w 2011 zakładałam bloga (początkowo na platformie Tumblr), chciałam doprowadzić włosy do stanu, w którym byłyby symbolem mojego własnego piękna. Nie wyidealizowanych inspiracji, które wówczas nałogowo zapisywałam na Pintereście. W przypadku urody najistotniejszym jest wyciągnięcie maksimum piękna danego nam przez naturę. Dążenie do nieistniejącego ideału najczęściej nigdy nie kończy się zrealizowaniem marzeń, a frustracją.

To w jaki sposób żyjemy i nasze codzienne wybory wpływają na to, jak wyglądamy. To, co teraz napiszę nie będzie odkryciem Ameryki, ale wraz z rozwojem mediów społecznościowych zdaliśmy się zatracić i pomału zapominać o tym, co jest prawdziwie atrakcyjne. Aplikacje dają nam możliwości, które niegdyś były dostępne dla nielicznych fotografów zamykających się w swoim studio. Być może kolejne pokolenia już w ogóle nie będą zwracać uwagi na dobór odpowiednich kosmetyków – po co zawracać sobie tym głowę, skoro wystarczy wyedytować zdjęcie do takiego stopnia, jaki będzie nam odpowiadał po prostu z pomocą telefonu?

Problem w tym, że nie jesteśmy tym idealnym zdjęciem. Nie składamy się z pikseli na ekranie, jesteśmy żywymi ludźmi, organizmami, na które składa się mnóstwo komponentów – tego, co robimy na co dzień, o czym myślimy, jak się czujemy, jakich kosmetyków używamy. To i wiele innych rzeczy składa się na naszą rzeczywistą prezencję, to, jak widzą nas ludzie stojący na przeciwko. Dopiero będąc w pełni gotowym na dumną prezencję samych siebie i naszych rutyn, nawyków (które wpływają na wewnętrzne zdrowie), pokażemy światu prawdziwą atrakcyjność. Tu nie chodzi o nic innego, jak o podejście niepolegające na niczym innym niż niestaranie się, by przynależeć do konkretnych ideałów piękna, które – w mojej opinii tylko ograbiają nas z unikalności, kiedy próbujemy pozbyć się tego, co nas definiuje. Samoakceptacja i pewność siebie to “coś”, co podziwiam w innych najbardziej.

Przemysł kosmetyczny stanowi światową potęgę dzięki temu, że obiecuje “poprawę” Twojego aktualnego stanu. Dzięki kosmetykom możemy mieć dłuższe i grubsze rzęsy, dodawać blasku policzkom, przykryć niedoskonałości na twarzy, opalić się, pozbyć suchości skóry i chwilowo (bądź trwale) wygładzić zmarszczki na twarzy. Szybki i nietrwały efekt to absolutna opozycja tego, co sama staram się wypracować codziennymi wyborami i trwającą kilkanaście lat rutyną. To nie tak, że całkowicie zrezygnowałam z drogeryjnych produktów i przerzuciłam się na niszę (dla takiej możliwości musiałabym chyba wygrać w Lotto). Tak jak pisałam wyżej, wiele cudownych efektów możemy uzyskać korzystając z dobrodziejstw produktów, które znajdziemy chociażby w swojej kuchni.

Ostatnimi czasy zauważyłam, że moja kolekcja kosmetyków niepokojąco się powiększa i uznałam, że czas zacisnąć pas. Wracam do dawnych zasad – nie ma kupowania nowości, dopóki nie zużyję konkretnego kosmetyku danego przeznaczenia. Daje mi to komfort psychiczny (nie czuję, że wydaję zbyt dużo pieniędzy na rzeczy absolutnie zbędne) i świadomość, że nadal spełniam misję tego bloga. Tą misją nie jest nic innego jak próba pokazania świadomego, odpornego na sugestie z zewnątrz dbania o siebie i swoje zdrowie.