Aż trudno uwierzyć, że od ostatniej aktualizacji minęło siedem miesięcy. Totalnie nie wiem jakim cudem pominęłam tę wyjątkowo ważną (xd) serię na blogu. Ale, ale. Wszystko da się nadrobić i od teraz postaram się, żeby aktualizacje pojawiały się standardowo, co miesiąc. Co z tych obietnic wyjdzie, zobaczymy w maju, tymczasem serdecznie zapraszam do czytania.
To dość zabawne, że w ostatniej aktualizacji pisałam o natarczywych myślach o drastycznym cięciu i koniec końców na takowym się skończyło. Miesiąc temu pozbyłam się (samodzielnie) około 40 centymetrów włosów. Czy wyglądają dzięki temu lepiej? Sama nie wiem, jednej rzeczy jestem natomiast pewna. Końcówki są zdrowsze, a włosy same w sobie znacznie gęstsze. To właśnie ta gęstość jest dla mnie swego rodzaju wynagrodzeniem całego bólu posiadania krótszych włosów. Nie na długo zresztą, bo zgodnie z moimi obliczeniami, przy obecnym tempie wzrostu (ponad 3 centymetry na miesiąc), powinnam wrócić do dawnej długości już za rok. Pod warunkiem, że nie zaczną wypadać, niszczyć się i rozdwajać.
WCIERKI
No dobrze, ale zapytacie czemu zawdzięczam taki przyrost… Zwłaszcza, że jest dwukrotnie szybszy niż normalnie (sic!). Otóż od września praktycznie nic się nie zmieniło. Nadal używam masażera, jednakże od drastycznego cięcia w marcu, masaż z użyciem wcierek (które za chwilę wymienię), wykonuję trzy razy dziennie.
Wcierki, jakie stosuję naprzemiennie to: Grow Me Tender od Anwen i Kamiwaza. Ponadto wzmacniam skalp Darling Clementine Anwen i Organic Amalaki Scalp Oil Serum Blue Beautifly, a w linię czoła standardowo i regularnie wcieram Loxon Max 5% naprzemiennie ze stymulatorem wzrostu włosów BANDI. Zależy mi bardzo na wzmocnieniu nowych babyhair rosnących pod moją naturalną linią włosów, ponieważ mają ogromny potencjał na obniżenie linii moich włosów, a tym samym zmniejszenie czoła (marzenie). Trzymajcie kciuki za te bejbiki! Trzymajcie kciuki za moje monstrualne czoło, ono walczy.
SZAMPONY
Tutaj jest różnie szczerze mówiąc. W łazience mam aktualnie trzy szampony, a mianowicie Peace of Mint Anwen, który doskonale sprawdza się jako zamiennik fioletowego szamponu FANOLA. Fanolę – w związku z tym, że jest mocnym szamponem – rozcieńczam z wodą i dodaję do niego kilka kropli olejku herbacianego (rozmarynowy mi się skończył). Taki duet doskonale sprawdza się, kiedy potrzebuję mocnego doczyszczenia skóry głowy i jednoczesnego ochłodzenia koloru. Trzeci – piwny Guhl do włosów cienkich i słabych – to dla mnie zagadka, aczkolwiek również rozcieńczam go z wodą i wzbogacam olejkiem dla efektu odświeżenia, który wprost uwielbiam.
ODŻYWKI
Jako odżywki używam głównie fioletowej (a w zasadzie niebieskiej) maski FANOLA i Joico cliniscalp, chociaż ta druga robi najlepszą robotę głównie po nałożeniu na skalp. Już po trzech minutach od nałożenia na skórę głowy, możemy poczuć przyjemne mrowienie, które rośnie w zależności od tego jak długo trzymamy produkt na skórze. Nie wiem czemu, ale ja jestem dosłownie uzależniona od miętowych produktów do skóry głowy! Chyba dlatego, że zrobiłam sobie istną wkrętę na temat tego, że jeśli mrowi, to pewnie pobudza cebulki, a to zbliża mnie sukcesywnie do tytułu posiadaczki największej ilości aktywnych cebulek na świecie. Dlaczego ja zawsze chcę konkurować z ludźmi w aspekcie najdziwniejszych rzeczy. Z jednej strony marzy mi się rekord Guinessa dla Żabola w kategorii najdłużej żyjącego kota, a z drugiej wpis za… ilość włosów? W domu wszyscy zdrowi, przysięgam. Dobra koniec off-topu! Przechodzimy do najsilniejszych Avengersów, a mianowicie… MASEK.
MASKI
Szczerze napisawszy nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam maskę na włosach. W swojej skromnej kolekcji posiadam HAIRY TALE OATME, ale nie polubiłam się z tym produktem na tyle, by używać go jakoś wyjątkowo często. Już większe zastosowanie znalazła jako awaryjna maska do… twarzy (lol), ale o tym napiszę oddzielny artykuł.
W ogóle zabawnym jest iście w ślady prekursorskich włosomaniaczek i włosomaniaków, którzy wykorzystują dobroczynne właściwości kosmetyków do włosów w nieco inny sposób niż docelowe przeznaczenie. Czuję się jakbym należała do biochemicznego kultu czarodziejów i czarownic, którzy wiedzą więcej, więc wykorzystują swoją wiedzę w tajnych łazienkowych eksperymentach. Pomyślelibyście kilka lat temu o nałożeniu maski do włosów na twarz? No więc właśnie :D. To jest temat na osobny wpis, albo nawet k-książkę. Ok, już nic nie mówię.
OLEJE / DOCIĄŻANIE
Jedyny olej, jaki obecnie nakładam na mokre włosy tuż po myciu i od czasu do czasu w celu dociążenia kosmyków w ciągu dnia, to Organic Amalaki Scalp Oil Serum. Ta niezwykła mieszanka, o której usłyszałam po raz pierwszy u Holistic Habits, to istny gamechanger. Uwielbiam go za wszystko – działanie, wygląd i przede wszystkim zapach. Znalezienie go w sklepie europejskim i nienarażanie się na dodatkowe cło było dla mnie prawdziwym spełnieniem marzeń. O tym olejku też napiszę osobny artykuł, ponieważ absolutnie zasługuje na swoje x minut sławy. A nawet na całe życie sławy. OASOS to * ten * olejek. I prawdopodobnie mój signature scent, bo czuję, że nie rozstaniemy się nigdy. Chyba.
To wszystko na dziś! Mam nadzieję, że podobają Wam się fotografie w stylu widocznym wyżej. Postanowiłam, że zacznę trochę eksperymentować i wykorzystam umiejętności edytorskie, żeby moje dziecko (ten blog) stało się unikalne w pełnym tego słowa znaczeniu. Dostałam sporo pytań o spodnie przed publikacją dzisiejszego wpisu (owszem, wysyłam fotki do znajomych z pytaniem o opinię przed publikacją i owszem, największe zainteresowanie miały nie włosy, nie moje staranne pozy i próby siedzenia niezgarbioną, a iście anielskie legginsy), dlatego polecam zajrzenie do Olivii Charmaine. Te legginsy to najwygodniejszy element odzieży jaki posiadam w szafie. Szkoda, że nie mam odwagi wychodzić w nich na zewnątrz (xd)…