To jedna z tych notek, w których podsumowuję pielęgnację włosów, które powinnam podciąć.

Oesu, jak ja nie cierpię tego momentu. Momentu samouświadomienia. My, dziewczyny, lubimy sobie od czasu do czasu poegzystować w błogim samo-zaprzeczeniu, udając, że jakiś problem wcale nas nie dotyczy, albo, że znajomi wokół go wyolbrzymiają. Ja tak miałam z włosami, do pewnego momentu. Właściwie do połowy lutego, kiedy to spotkałam się z jedną ze znajomych na koncercie.

Padły wówczas wyjątkowo mocne słowa skierowane do #włosomaniaczki, a mianowicie “musisz je (włosy) podciąć, są zniszczone”. Ale się oburzyłam. Moje włosy? Zniszczone? Spojrzałam w dół. Wiedziałam, że ma rację.

I co z tego, że wiedziałam, skoro kolejne dwa miesiące cały czas wmawiałam sobie, że jakoś to będzie, że jakoś odbuduję relację z końcówkami i znów się pokochamy. Nie ma tak łatwo! Końcówki zaczęły swój nieodwracalny proces kruszenia się i żadna odżywka ani miłe słowa nie pomogą już w tejże historii miłosnej. Czas na nożyczki. Chop, chop!

I co z tego, że podcięłam samodzielnie – najwidoczniej za mało. #wincyj się nie odważę, więc umówiłam się na wizytę u fryzjera. Wiecie co to oznacza? Dokładnie tak, R.I.P. długim włosom, bo znając mnie i moją fryzjerkę, zdecydujemy się na ścięcie około 20 cm. Albo całej farbowanej części. Druga opcja jest na tyle kusząca, że zwiastuje nowy etap w moim życiu, a mianowicie posiadanie w pełni naturalnego koloru. Bez #naturalnego ombre czy innych dziwolągów. Oh wait.

Zapomniałam powiedzieć o najważniejszym. Chwilowo. Jestem. Ruda.

To był nieplanowany zryw dyktowany siłami natury. Jeśli dobrze pamiętacie, pierwszym kolorem, na jaki zafarbowałam swoje naturalne włosy był właśnie rudy! Tym razem postanowiłam skorzystać z dobrodziejstw szamponetki marki nie pamiętam jakiej i o dziwo efekt końcowy jest całkiem zadowalający. A jeśli chodzi o pielęgnację włosów, dosłownie nic się nie zmieniło, więc jeśli ciekawią Was kosmetyki, jakich używałam w marcu, spisałam je pieczołowicie w poprzednim wpisie tego typu, o tutaj.