Jeez, dzisiejszy wpis wbija z lekkim opóźnieniem, a to dlatego, że znowu dopadła mnie jakaś wielka pustka, jeśli chodzi o wenę pisarską. Ile można pisać o włosach? Odrost sięga mi już do kości obojczykowych i gdybym nie była wytrwałym zawodnikiem, pewnie ścięłabym całą farbowaną część, żeby koniec końców paradować w naturalnym kolorze, ale…
Nie zrobię tego. Nah, noupgh, noh. Wytrwam całą zaplanowaną włosową podróż tak, jak ubzdurałam to sobie trzy lata temu podejmując decyzję o zaprzestaniu farbowania i powrocie do naturalek. Pielęgnacja sama w sobie praktycznie niczym nie różniła się u mnie od tej, którą praktykowałam w ubiegłym miesiącu… oh wait, różniła się!
Kosmetyki, jakich używałam w lutym:
MYCIE:
– szampon z bio aloesem i bisabobolem SANTE NATURKOSMETIK
ODŻYWIANIE:
– Petal Fresh – odżywka nabłyszczająca z aloesem i cytrusami
– Petal Fresh – odżywka pielęgnująca skórę głowy z drzewem herbacianym
DODATKOWO:
– L`Oreal Paris, Botanicals Fresh Care, Bogate odżywienie, Pomada dyscyplinująca bez spłukiwania do włosów suchych
– olej ANWEN – werbena do włosów niskoporowatych – olej z owoców awokado
– Venus – olej arganowy
– olej grejpfrutowy ALCHEMY OILS
Odpuściłam kozieradkę, ponieważ dobrze jest (ponoć) raz na jakiś czas zrobić sobie przerwę. Odpuściłam też na dobre spanie w mokrych włosach. Jak na razie mocno trzymam się twardo ustalonych reguł, a efekty, jakie zauważyłam po rezygnacji z suszarki i pozwalaniu kosmykom na naturalne schnięcie to przede wszystkim ich miękkość. Woah, są takie miękkie. Dałabym dotknąć irl, ale tylko pod warunkiem, że zapłacisz.
Wizualnie może nie są jakieś piękne, but we’re going getting there. Klucz to cierpliwość (chyba). Albo Olaplex i inne tego typu fryzjerskie zabiegi, nad którymi się zastanawiam hehehe.
Po opublikowaniu czarno-białej wersji zdjęcia z dzisiejszej notki na IG pojawiły się pytania o mój tatuaż. Nie wspominałam o nim chyba wcześniej, ale uznałam, że publikacja postu na blogspocie to doskonała okazja, żeby nadrobić zaległości. Nie zamierzam zdradzać jego znaczenia ani też całego procesu twórczego. Nie zamierzam też zdradzać nazwiska wykonawcy, bo okazał się kompletnie zadufanym w sobie bufonem, któremu w mojej skromnej opinii nie należy się żaden kredyt.
Niektórzy “twórcy” wywołują na mojej twarzy uśmiech politowania, zwłaszcza Ci, którzy po godzinie od wyjarania zioła czują się na tyle pewni siebie, żeby zostawiać na ciele klienta pozostawiającą wiele do życzenia rzecz. Ja mam nauczkę, Ty masz indirecta. Jesteśmy kwita, I guess. Mimo wszystko nadal lubię ten tatuaż. Nauczyłam się akceptować jego niedoskonałość i przeceniane możliwości ludzi, którzy wartość swojej twórczości oceniają na podstawie kilku nic nieznaczących numerków i mydlanej bańki, w której żyją. Bańka kiedyś pęknie, karma wróci, a mój “błąd” możemy uznać za samorozwój, prawda?